Blokady rolnicze jak za czasów Leppera
Aż się łza w oku zakręciła, kiedy wieczorem 14 lutego na rondzie pod Kępnem (woj. wielkopolskie) trafiłem na blokadę. Przypomniały się czasy gorącej zimy Andrzeja Leppera (1998/1999), kiedy w całej Polsce na drogach stawało 500 blokad na dobę. To były inne czasy i inne przyczyny protestów. Wówczas iskrą, która spowodowała wybuch rolniczego niezadowolenia był spadek cen skupu tuczników do 1,8 zł/kg żywca.
Dziś na blokadach stoją następcy protestujących sprzed 25 lat. Różnica w tym, że ich ojcowie przyjeżdżali na blokady trzydziestkami i sześćdziesiątkami. Właśnie z powodu tych różnic można odnieść wrażenie, że młode pokolenie rolników jest silniej zmotywowane, bo ma znacznie więcej do stracenia. 25 lat temu nie chodziło wyłącznie o cenę skupu żywca i innych płodów rolnych. Wówczas to była też walka o godność i szacunek dla chłopskiego znoju. Bo Bruksela, o której względy się staraliśmy, zalewała rynki tanią, dotowaną żywnością.
UE dała nam miliony dotacji na modernizację gospodarstw rolnych, ale teraz odcina źródło utrzymania
Dziś w gospodarstwach stoi nowoczesny i bajecznie drogi sprzęt, wybudowano nowe chlewnie i obory. To wszystko kosztowało miliony złotych. Minione 20 lat to okres największego od czasów rządów Edwarda Gierka boomu inwestycyjnego w rolnictwie. Ten boom zafundowała nam głównie Unia Europejska sowicie dotując modernizację gospodarstw. Teraz, ta sama Unia chce rolnikom odebrać źródło utrzymania.
Niektórzy chcą wciągnąć protestujących rolników do polityki, a to nie jest dobre
Jest coś co niepokoi w niektórych protestach, głównie tych odbywających się w dużych miastach. Tu i ówdzie pojawili się na nich ludzie, którzy wydają się obcy dla rolnictwa. To co wykrzykują i jak się zachowują pozwala sądzić, że ktoś ich na te protesty wysłał, aby zaognili sytuację i wciągnęli protestujących w politykę. To nie jest dobre dla rolniczej sprawy. Warto na to uważać.
Polska płaci najwyższy rachunek z państw UE za atak Rosji na Ukrainę, ale Bruksela nie spieszy nam z pomocą
W bieżącym tygodniu przypada druga rocznica inwazji Rosji na Ukrainę. Polska poniosła największy ciężar tej wojny spośród krajów europejskich, przyjmując ponad 2 mln uchodźców, przekazując broń i pomoc humanitarną, a także importując ogromne ilości ukraińskiego ziarna, które wywieźć z Ukrainy można było tylko przez Polskę. Z Brukseli nie dostaliśmy na pomoc dla uchodźców złamanego eurocenta. To w Polsce zginęli ludzie (w punkcie skupu kukurydzy) po upadku ukraińskiej rakiety. Teraz Unia Europejska porozumienie mające uregulować handel żywnością z Ukrainą pozostawiła Polsce. Chłop polski żywi i broni, a jego kto obroni?
Ukraińcy bardzo pilnie śledzą to, co dzieje się po drugiej stronie ich granicy. Czasami reagują histerycznie, ale pojawiają także wypowiedzi przedstawicieli ich branży rolnej, które wskazują na rozsądną ocenę sytuacji. Słychać, że problem można rozwiązać tylko w trójkącie Kijów-Bruksela-Warszawa, że UE powinna szybciej i efektywniej pracować nad projektami infrastrukturalnymi i logistycznymi. To słowa Olgi Trofimcewej, przewodniczącej Zgromadzenia Izb Rolniczych Ukrainy.
Dlaczego więc Bruksela nie spełnia swojej roli? Pewnie, że łatwiej jest produkować kolejne rozporządzenia i dyrektywy utrudniające życie ciężko pracującym obywatelom Unii Europejskiej niż troszczyć się o ich realne interesy. Czy nie tak było w Polsce, kiedy zamiast zadbać o opłacalność produkcji, np. wieprzowiny, produkowano programy rozwoju produkcji, które nie przyniosły skutku?
Ukraina będzie dalej chciała sprzedawać swoje produkty w UE, a to jest zagrożeniem dla naszego rolnictwa
Mamy więc rosnące zagrożenie ze strony ukraińskiego rolnictwa, które siłą rzeczy będzie szukało w Europie odbiorców dla swojej żywności. Przecież bogaty rynek europejski jest najatrakcyjniejszy na kuli ziemskiej. O możliwość bezcłowego handlu z UE biją się wszyscy wielcy eksporterzy żywności. Na temat zagrożenia militarnego nie chcę się rozwodzić, bo TPR to gazeta rolnicza, a nie wojskowa. Czy nam się to podoba, czy nie, stoimy przed ogromnymi wyzwaniami.
A czym zajmują się w tym czasie rządzący i opozycja – swoją własną wojną domową. I chyba tylko jakaś wojskowa prowokacja ze strony Rosji byłaby w stanie ostudzić rozpalone głowy. Bo do tej pory jedyny stół, przy którym zwaśnione stronnictwa są w stanie wspólnie zasiąść, to stół sędziego, najlepiej w sądzie karnym.
Czy kryzys na rynku mleka wreszcie minie czy może pogłębi się?
Pod koniec ubiegłego roku w tej rubryce pisałem, że 2024 rok powinien przynieść ulgę producentom i przetwórcom mleka. Że koniec kryzysu kryje się tuż za horyzontem. A tymczasem, magazyny wielu zakładów mleczarskich są pełne produktów. Na rynku panuje marazm, nabiał w sklepach sprzedaje się słabo, z Niemiec wjeżdża do nas ser żółty po 3,5 euro/kg. Tuż za horyzontem zamiast poprawy sytuacji, czai się obniżka cen skupu.
Niektórzy eksperci widzą przyczyny tej sytuacji w rosnącym popycie na roślinne zamienniki produktów mlecznych w Europie. Napoje z owsa i soi, podróbki sera żółtego czy wegańska śmietana, mają pod wpływem mody wypierać z naszego jadłospisu pełnowartościowe produkty mleczne. Inni wskazują na zaciętą rywalizację na rynku międzynarodowym. To nie przypadek, że nowozelandzka Fonterra obserwuje wzrost popytu na rynku Bliskiego Wschodu, który tradycyjnie należał do eksporterów z Europy. To co z naszego kontynentu nie wyjechało, musi tutaj zostać zjedzone, wypite i nagle zrobił się tego nadmiar.
Paweł Kuroczycki,
redaktor naczelny „Tygodnika Poradnika Rolniczego”